Podsumowanie 2016 – Kamil Babacz (Rytmy.pl)

News

"Regularnie zadziwiają mnie miliony odtworzeń pod utworami tak nijakimi, że nie przyszłoby mi nigdy do głowy, żeby odpalić Shazam w sieciówkowej przymierzalni – chyba głównym miejscu ich rozpowszechniania" - dziwi się redaktor naczelny portalu Rytmy.pl w swoim podsumowaniu 2016 roku.

Muzycznym symbolem tego roku pozostanie dla mnie fałszujący koleś z The Chainsmokers na gali MTV VMA, sprowadzający tym samym światowe wydarzenie muzyczne do rangi lokalnego konkursu karaoke. Główny nurt jest dziś niekształtny i pokręcony – fajne rzeczy dzieją się w jego meandrach, nawet jeśli środkiem płynie szambo.
Będę na Muno pisał o popie, bo jak jeden ze znanych w 2016 roku zmarłych, preferuję wypowiadanie się w języku, w którym myślę. Moja percepcja muzyki jest zdominowana przez poszukiwanie chwytliwych fraz, nośnych refrenów, orzeźwiających mostków, działających wzorów i przekonanie o nadrzędności melodii wobec przekazu czy eksperymentu. W pozostałych gatunkach czuję się trochę jak turysta – nawet, kiedy się nimi fascynuję, unikam wypowiadania się, zupełnie wbrew tak powszechnej w narodzie regule „nie znam się, więc się wypowiem”. Sprawę ułatwia mi to, że pop to dla mnie całkiem obszerny gatunek.
Jako taki słuchacz jestem ciągle wystawiany na próbę. Dojrzewałem w dobrych dla gatunku czasach – ton muzycznemu mainstreamowi nadawali producenci tacy jak Timbaland, Pharrell Williams, czy Rich Harrison, którzy tworzyli hity na bazie swoich własnych, natychmiast rozpoznawalnych patentów. Pop w obecnym dziesięcioleciu to jednak pasmo porażek, których przyczyn można by szukać we współczesnym modelu społeczno-ekonomicznym konsumpcji muzyki i wielu innych zagadnieniach, dla których to nie czas i miejsce. W każdym razie, w moim odczuciu, człowiek, który w popie poszukuje nośnych melodii w ciekawych aranżacjach i najlepiej zasadzonych w nieco mniej oczywistych progresjach akordów, rzadko znajdzie je dziś na listach przebojów.

Jesteśmy w końcu na portalu o muzyce elektronicznej, więc to dobre miejsce, by powiedzieć, że za ten stan rzeczy obwiniam eksplozję tzw. EDM-u, która choć przygasa, w ostatnich 2-3 latach zastępowana jest przez coś, co bywa nazywane (z nieznanych mi powodów) deep housem, czasem znośniej tropical housem, a w gruncie rzeczy jest dance-popem oblepionym w różne „tropikalne” sampelki, najczęściej brzmiące, jakby były wypakowane z tego samego pliku zip. Cały ten nurt to muzyka ze stocka, przezroczysta tak bardzo, że regularnie zadziwiają mnie miliony odtworzeń pod utworami tak nijakimi, że nie przyszłoby mi nigdy do głowy, żeby odpalić Shazam w sieciówkowej przymierzalni – chyba głównym miejscu ich rozpowszechniania.
Stock-pop vs. artystyczny nadmiar
Pomiędzy jednym a drugim koszmarem ulokował się duet The Chainsmokers, który objął w tym roku szczyt listy Billboardów we władanie na 12 tygodni. Po „Closer”, muzycznym odpowiedniku bliskiej pęknięcia bańki wypełnionej fekaliami, zwątpiłem w całą ludzkość na czele z branżą muzyczną, która postanowiła przestać udawać, że w czasach, kiedy zrobienie utworu przez kolesia na jego laptopie nie kosztuje nic, ma zamiar jakkolwiek zajmować się tym, co daje do skonsumowania masom. Ten atak i zwycięstwo amatorów musiał zresztą wcześniej czy później nastąpić, bo to po prostu konsekwencja degradacji nie tylko muzyków, ale też szeregu zawodów kreatywnych, zastępowanych najpierw przez pozbawionych skrupułów amatorów, a ostatecznie i tak przez nieskarżące się na warunki zatrudnienia boty. Hity komponowane przez programy komputerowe to przecież już żadne science fiction.

Biletomat.pl

Kup bilet na dowolny koncert lub imprezę!

Znajdź Bilety

Bezpieczne i proste zakupy

Rok kończy się jednak optymistycznie, bo The Chainsmokers zostali strąceni ze szczytu przez wyprodukowany przez Mike Willa jeden z najmniej oczywistych przebojów ostatnich miesięcy, „Black Beatles” Rae Sremmurd. Nadzieję dla popu ponownie niesie czarna muzyka (napisałbym, czy ktokolwiek broni honoru białej, ale biały honor źle mi się kojarzy), choć szukam jej akurat w nieco innym nurcie. Beyonce i Frank Ocean zajęci byli w tym roku wydawaniem albumów-filmów i czasopism oraz tworzeniem nieco zbyt skonceptualizowanych, a trochę za mało konkretnych pod względem piosenek albumów. Nie da się tego jednak powiedzieć o artystach takich jak Jamila Woods, Chance The Rapper czy Anderson .Paak.
Zwłaszcza ostatni z nich, kontynuujący na płycie „Malibu” szereg wątków muzyki popularnej – od soulu z lat 60. po hip-hop z lat 90. i 00. – i budujący spektakularny most między historycznymi stylami, a współczesnością, zrobił na mnie w ostatnich miesiącach ogromne wrażenie. Anderson, z gościa znanego wtajemniczonym, w ciągu kilku tygodni stał się globalną gwiazdą. Jego bogate w interesujących współpracowników i gęste wielowarstwowe produkcje „Malibu”, to płyta, która gdy grzebie w przeszłości, nie popada w mdłą retrostylizację, a gdy tkwi we współczesności, dostarcza nieskończoną ilość fajnych melodii w piosenkach, do których chce się wracać.
Ze wszystkich zarabiających śpiewaniem w ścisłym mainstreamie najbliżej artystycznego sukcesu znalazły się Rihanna i Solange. Szczytowy moment „ANTI” to jednak zaledwie minutowy „James Joint”, który brzmi jakby wyszedł z basu pod palcami Thundercata, za to całość to trochę zbiór demówek sklejonych na nieco brudniejszych niż średnia beatach. W 2016 roku, w czasach post-Kanye, każdy to Artysta, więc szkicowe podejście do muzyki brzmi jak zaleta, ale wydaje mi się, że trochę zbyt łatwo wybaczamy ostatnio twórcom niedbałość. Rihanna wydaje się dopiero szukać swojej drogi. Znalazła ją już młodsza siostra Knowles, która też zrezygnowała z walki na refreny i hooki, za to postawiła na psychodeliczny soul i zrealizowała swoją wizję muzyki konsekwentnie od początku do końca.
Taki był w telegraficznym skrócie 2016 – rok popu bez popu, którego funkcję  z jednej strony na listach przebojów pełniła wyzuta z kreatywności muzyka ze stocka, a z drugiej spotykające się z zachwytem krytyków i słuchaczy złożone, poszukujące i zaangażowane hip-hopowe oraz neo-soulowe płyty, których twórcy rękami i nogami bronią się przed masową chwytliwością. Z tego drugiego nurtu pewnie należy się z tego cieszyć, ale marzy mi się, żebyśmy w 2017 roku częściej spotykali się gdzieś w połowie drogi, bo świat ciągle potrzebuje mocnych hitów, a nie tylko smętów Adele. Choć nie jest łatwo, jako zboczony poptymista nadal w to wierzę.

Tekst: Kamil Babacz (Rytmy.pl)



Polecamy również


Imprezy blisko Ciebie w Tango App →