Kulturalnie i filmowo na muzikanova.pl

News

Już wkrótce na muzikanova.pl uruchomimy nowy dział. Będzie równie kulturalnie aczkolwiek mniej muzycznie. Już teraz zapraszamy do zapoznania się z pierwszymi propozycjami, tym razem filmowymi.

We współpracy z Pracownią Ferment Kolektiv muzikanova.pl ukaże swoje drugie oblicze. W nowym dziale znajdzie się miejsce dla wydarzeń, imprez kulturalnych, nowych ciekawych zjawisk, lifestyle’u.

Będziemy pisać o młodych artystach, o kinie (i co się z tym wiąże filmach:) oraz miejscach, które warto ze względu na swój nietypowy charakter odwiedzić. W końcu każdy z nas kiedyś znajdzie lukę w wypełnionym po brzegi weekendzie imprezowym:)

Biletomat.pl

Kup bilet na dowolny koncert lub imprezę!

Znajdź Bilety

Bezpieczne i proste zakupy

Zapraszamy do komentowania!

Na początek recenzje trzech ciekawych filmów „Persepolis” Marjane Satrapi i Vincent’a Paronnaud, „Karmel” Nadine
Labaki
oraz głośnego już obrazu „Rezerwat” Łukasza Palkowskiego.

PERSEPOLIS reż. Marjane Satrapi, Vincent Paronnaud

Od 25 stycznia w kinach „Persepolis”. Historia dorastania w okrutnych warunkach i obraz traumy religijnego terroru są jednocześnie demaskatorską i zabawną opowieścią o mieliznach europejskiej wizji świata. Piękne, ważne, „małe wielkie” kino.

Jakie to szczęście, że żyjemy w czasach względnej tolerancji kulturalnej, a twórcy komiksów coraz rzadziej są traktowani jak artyści drugiego sortu. Gdyby Marjane Satrapi narysowała autobiograficzne „Persepolis” dwadzieścia lat temu, przed nagrodą Pulitzera dla „Maus” Spiegelmana, jej niezwykły komiks byłby zapewne elementem prężnego ruchu uświadamiającego, wymieniany obok dzieł Moebiusa, Roberta Crumba, Richarda Corbena, Alana Moore’a i wielu innych. Całe szczęście, że powstał w czasie, kiedy pytanie, czy komiksowe medium jest zdolne do wyrażania najgłębszych treści, stało się retoryczne.

Zarówno pierwowzór graficzny autorstwa Satrapi, jak i animacja nań oparta, zrealizowana wspólnie z Vincentem Paronnaudem, po wspomniane „najgłębsze treści” sięgają. Ze szkicowanej schludną i uciekającą od realizmu kreską rzeczywistości „Persepolis” wyłaniają się kolejne znaki zapytania. Jak zachować wewnętrzną autonomię i obronić intymność w kraju autorytarnych rządów? Czy można zwalczyć stereotypy narodowe, będące już częścią naszego krwiobiegu? Jak nauczyć się pokory dla ludzi obcych kultur, nie podzielając ich doświadczeń? Problemy, które porusza film, krążą i przecinają się na orbicie dwóch światów – wyniszczanego kolejnymi zmianami rządów Iranu i upitego demokracją, sytego Zachodu.

Marjane wychowała się w Teheranie, w rodzinie lewicujących inteligentów. Dorastała za rządów szacha, była świadkiem rewolucji islamskiej, obserwowała wojnę z Irakiem i przejęcie władzy przez fundamentalistów. Drobiazgowy opis życia w tytułowym Persepolis (ceremonialna stolica Persji, kulturowego fundamentu współczesnego Iranu) przynosi zaskakującą dla Europejczyków konkluzję, że irańska mentalność nie rozciąga się pomiędzy drapieżnym fanatyzmem zwolenników ajatollahów, a prostodusznością wymizerowanych chłopów z glinianych chatek.

Satrapi kompromituje zachodnie wyobrażenia o swoim kraju na kilku poziomach. Nie tylko przypomina, że Iran to kraj o tradycjach wywodzących się ze starożytności, którego dziedzictwo znalazło swoje miejsce we współczesności, ale także komentuje życie w Europie. Pokazuje żałosny anarchistyczny zapał austriackiej młodzieży, hipokryzję panującą w burżuazyjnych szkołach, zblazowanych, francuskich pięknoduchów. Nie jest to jednak agresywna krytyka, tylko lekko podane (i często autentycznie zabawne) wątpliwości kobiety, której los nie szczędził rozczarowań, a rzucana z miejsca na miejsce, chciała za wszelką cenę obronić własną niezależność.

„Perspeolis”, jak wiele wybitnych filmów, opiera się na grze napięć między indywidualnymi losami bohaterki, a uniwersalną historią całego społeczeństwa, a może nawet całych społeczeństw. Ludzie wychowani w PRL-u mogą być świadkami wizualizacji swoich niegdysiejszych lęków i pragnień. Irańska młodzież kontestuje i przebija się za mur ograniczeń w sposób bliski ich polskim rówieśnikom. Kupuje zakazane kasety zachodnich wykonawców, wiesza plakaty z Bruce’m Lee, organizuje imprezy i garażowe koncerty, ryzykując nocną kontrolą albo rewizją mieszkania.

Dla mnie, urodzonego za późno, żeby pamiętać choćby mały wycinek komunizmu, film jest przede wszystkim historią dorastania. Rozpaczliwym, zabawnym, irytującym i szalonym tańcem między oportunizmem a nonkonformizmem, między chęcią wykrzyczenia czegoś, a pragnieniem zachowania twarzy. Między słodko-gorzkim dzieciństwem, a bezkształtną dorosłością. Opowieścią o setkach poznanych ludzi, z których każdy zostawia w nas cząstkę siebie. Piękne, ważne, „małe wielkie” kino.

Michał Walkiewicz

„Persepolis”
reż. Marjane Satrapi, Vincent Paronnaud
Francja/USA 2007, 95′


KARMEL reż. Nadine Labaki

„Karmel” Nadine Labaki
, film reklamowany jako słodko- bolesne przeniesienie Almodovara na libański grunt, nie spełnia obietnicy. W odróżnieniu od hiszpańskiego reżysera Labaki ślizga się po powierzchni, tak jakby tytułowy karmel zasechł w twardej skorupie, przez którą nie można się przebić.

Życie jest słodkie, zdają się mówić już samymi tytułami filmy takie jak „Czekolada” czy „Karmel”. Przedstawiają specyfikę danego produktu spożywczego, a zarazem jego rolę w ludzkiej egzystencji. Czekolada potrafiła otworzyć ludzkie serca na przyjaźń i miłość, odmienić skostniałą społeczność francuskiego miasteczka, pogodzić sztywnych mieszczan z wędrownymi Cyganami.

A cóż takiego czyni karmel w życiu pięciu bohaterek? Można by jeszcze przed obejrzeniem filmu spekulować na temat roztopionego cukru, który bywa podstawą wielu wykwintnych deserów. Jego ciągnąca się, słodka konsystencja, urzekający zapach potrafi w najbardziej dorosłym z dorosłych obudzić wspomnienie dzieciństwa. Tymczasem w filmie młodej libańskiej reżyserki karmel jest środkiem do depilacji. Pedanci mogą być poruszeni scenami, gdy depilująca klientkę kosmetyczka oblizuje palce podczas pracy.

Po krótkim preludium demonstrującym właściwości kosmetyczne karmelu, autorka przystępuje do właściwej opowieści, w której, wbrew tytułowi, roztopiony cukier występuje okazjonalnie i pretekstowo, nie pozostawiając trwałego śladu na życiorysach bohaterek. Głównym miejscem akcji, spotkań i rozmów jest salon kosmetyczno-fryzjerski w centrum Bejrutu. Pięć kobiet w różnym wieku spotyka się tam by rozmawiać, wspierać się nawzajem, a nawet przeżywać miłość. Ich problemy nie różnią się od tych dotykających kobiety w Europie.

Właścicielka salonu Layale tkwi w romansie z żonatym mężczyzną, Rima jest lesbijką, Jamale to aktorka, która lata świetności, o ile takie w ogóle były, ma już za sobą, a jej obecne życie składa się z zacierania śladów upływającego czasu. Rose, najstarsza, choć ciągle pełna wdzięku, musi opiekować się starszą, nieco zwariowaną siostrą. Od europocentrycznego wizerunku kobiety odbiega tylko Nisrine, muzułmanka, która chcąc poślubić ukochanego, musi na powrót stać się dziewicą.

„Karmel” reklamowany jako słodko- bolesne przeniesienie Almodovara na libański grunt nie spełnia obietnicy. Przede wszystkim hiszpański reżyser nigdy nie ograniczał się w swoich filmach do przedstawiania powierzchni życia. Nadine Labaki, mimo rozmaitych możliwości, nie potrafiła wykorzystać potencjału tkwiącego w historiach z życia libańskich kobiet. Reżyserka zaznacza jedynie pewne kwestie, nie wyławia z nich żadnych głębszych myśli.

Bejrut to miejsce, gdzie spotyka się na co dzień islam z chrześcijaństwem. Libańczycy wypracowali równowagę pomiędzy dwiema największymi na świecie religiami, co już samo w sobie jest fascynujące, lecz najwyraźniej niewarte poruszania w filmie. Nad bohaterkami unosi się niewidzialny duch islamsko-chrześcijańskiego patriarchatu, ale na zachodnioeuropejską modłę: kobiety myślą tylko o tym, jak zdobyć i utrzymać mężczyznę. Wszystkie ich działania, zabiegi kosmetyczne, stroje, zachowanie, mają doprowadzić do szczęśliwego zakończenia z księciem z bajki u boku. Najładniejszym w końcu wszystko się udaje, gorzej mają się – paradoksalnie bardziej interesujące – bohaterki drugiego planu. Nie takie ładne, starsze i o odmiennej orientacji seksualnej. Pozbawione atutu w postaci młodości i urody muszą na swój sposób radzić sobie w życiu.

To te trzy kobiety przeżywają autentyczne dramaty, bywają przy tym żałosne, jak Jamale, która udaje, że ciągle jeszcze miesiączkuję, nieśmiałe i słabe, jak Rima, czy tragiczne w bolesnym odrzuceniu życia i miłości na rzecz obowiązku, jak Rose.

Pośród filmów o kobietach istnieją wybitne klasyki takie jak, „Kolor Purpury”, „Smażone zielone pomidory” , czy dzieła wspomnianego Pedro Almodovara. Nietrudno jest jednak przekroczyć granicę dzielącą utwory traktujące o pełnokrwistych kobietach i ich dramatach od błahych komedyjek, w których wszystko zmierza ku szczęśliwemu zakończeniu. Niestety, Labaki, odbierając swoim bohaterkom prawdziwe emocje i ograniczając ich życiowe decyzje do wydepilowanych nóg i zmiany fryzury, usytuowała swój film pośród innych słodkawych historyjek o miłości.

Martyna Łokuciejewska

„Karmel” (Sukkar banat)
reż. Nadine Labaki
Liban/Francja 2007, 95′


REZERWAT reż. Łukasz Palkowski

Zwycięzca wielu plebiscytów publiczności, zapowiadany jako hit kinowy „Rezerwat” Łukasza Palkowskiego, to film o nadmiernie sentymentalnym tonie i banalnej wymowie. Mimo autentycznego humoru i wartkiego opowiadania.

Słyszałem w kuluarach pewnego festiwalu (plotki, plotki), że Łukasz Palkowski to facet, który wie, o co mu chodzi. Jest szczery jako artysta i potrafi dokonać ewaluacji własnej pracy. Tym bardziej dziwi mnie ostateczny kształt „Rezerwatu”.

Film jest przyzwoity od strony operatorskiej, ma dobre dialogi i porządne aktorskie zaplecze (porywająca Sonia Bohosiewicz – tegoroczna nagroda im. Zbyszka Cybulskiego!), a mimo to wydaje się nieznośnie niedojrzały i powierzchowny w obrazowaniu rzeczywistości. Łasi się do widza słonecznymi zdjęciami stołecznej Pragi i barwną materią miejskiego folkloru, kiełkującego przecież na glebie złamanych życiorysów i niespełnionych ambicji. Wnikliwy portret mieszkańców „rezerwatu” traci swoją wagę i wartość, gdy zaczyna służyć apoteozie menelstwa i staje się elementem wprawki o wyższości praskiego jabola nad koniaczkiem z warszawskiej galerii.

W jednej z ciekawszych scen, rozgrywającej się w mieszkaniu głównego bohatera, klnący jak szewc urwis-brudasek „ozdabia” markerem fotografię kobiecego aktu, domalowując penisa na wysokości jędrnych pośladków. Nazwałbym tę scenę kluczową, można na jej podstawie zrekonstruować całą opowieść i odkryć przesłanie.

Oto młody fotograf, Marcin, zmuszony jest zamieszkać na Pradze. Wszystkiemu winny nadmiar ambicji (choć moim zdaniem to po prostu brak instynktu samozachowawczego albo zwykła głupota). Teraz, zamiast robić zdjęcia na salonach, uwiecznia ludzi na życiowym zakręcie i rozsypujące się kamienice. Niewielka to cena za możliwość powrotu do dawnego życia. Ale przecież powrót nie jest tak naprawdę możliwy, bo zesłanie okazuje się światopoglądowym czyśćcem, a budulec społecznego marginesu – rodziną, której nie zależy na kasie, tylko na czasie (wolnym).

W „rezerwacie” Marcin znajdzie miłość, wyzwanie edukacyjne (chłopca z talentem fotograficznym), podreperuje też swoją historyczną świadomość (sporo mówi się w filmie o przedwojennym dziedzictwie Pragi). Namalowany wątłą rączką uzdolnionego, choć zabiedzonego chłopca penis urośnie do symbolu „nowego”, ale też „swojskiego”, które wewnętrzną prostotą obnaża fasadowość świata ułożonego w artystyczne pozy.

To zbyt prosty konflikt na ponadprzeciętny scenariusz. Dobro i wartości moralne (za którymi zawsze w polskim kinie się tęskni) są po stronie pozornie przegranych. Ci, którym na pozór się udało, jak kolega Marcina z agencji reklamowej, wygrali wyścig szczurów w cuglach, więc teraz odpoczywają, pławiąc się w krwi plebsu. Ale czy moralny potencjał tkwiący w „pozytywnych” bohaterach jest tak oczywisty, że usprawiedliwia obserwację patologii zza przepierzenia z humoru i lekkiej narracji? Niuanse i odcienie szarości znikają, gdy wpada się w ton nadmiernie sentymentalny (ach ten skromniutki zakładzik fotograficzny i mądre twarze ludzi z pożółkłych zdjęć). A tam gdzie nie ma niuansów, są filmowe klisze. I banał.

Cieszy mnie, że polskie kino przestało się bawić w epatowanie gromnicznym nastrojem. Bieda wciągająca w stan permanentnej depresji straciła uprzywilejowaną pozycję, a że potrzeba jest matką wynalazku, młodzi szybko przestroili się na nową estetykę. Po ostatnim festiwalu w Gdyni w mediach zaczęło funkcjonować pojęcie (niezbyt zgrabne) „realizmu magicznego”. W nagrodzonym za debiut reżyserski filmie Palkowskiego magia jest jednak zbyt zachłanna. Przecież nie trzeba daleko szukać, żeby dostrzec ludzi, którzy żyją z konieczności w podobnych rezerwatach. Dla wielu z nich to nie czyściec, tylko piekło na ziemi.

Strona filmu Rezerwat

Michał Walkiewicz

„Rezerwat”
reż. Łukasz Palkowski
Polska 2007, 100′



Polecamy również


Imprezy blisko Ciebie w Tango App →