O prawdziwy rave coraz trudniej. Na szczęście jest Instytut – RELACJA

Relacja

"Można było poczuć się jak w jakimś popieprzonym laboratorium" - nasz redaktor Paweł Chałupa odwiedził legendarny Instytut Energetyki w Warszawie po raz pierwszy i spisał swoje wrażenia z tego niesamowitego miejsca.

Na miano legendy pracuje się przez całe życie, wskutek swoich działań w spojrzeniu globalnym i włożonych wartości w temacie, w którym się obraca. Taka była ostatnia impreza w Instytucie Energetyki – miejscu, w którym obok Kantów, swoje pierwsze kroki stawiali polscy raverzy. A w środku do roboty przyjechały dwie postacie, które we współczesnym techno osiągnęły wszystko – bogactwo, sławe i szacunek – Marcel Dettmann i Chris Liebing to osoby, których większa rekomendacja jest zbędna. Do Warszawy przyjechali najlepsi.
Oglądając kilkanaście lat temu z wypiekami na twarzy relację z Instytutu Energetyki, sam chciałem kiedyś w tym uczestniczyć. Najświętsza bozia wtedy tylko wiedziała, że wiele lat później totalnie anonimowi wówczas dla mnie Ruskin, Advent, Beyer czy Slater będą moimi bohaterami, za których muzyką będę podróżował po całej Europie. To były piękne czasy, kiedy Angelo Mike i Carla Roca puszczali muzykę z czarnych krążków razem z największymi w branży, bez klasyfikacji na ważnych i ważniejszych – kiedy Instytut odpalał, liczyła się tylko dobra zabawa. Miałem szczerą nadzieję, że ten feeling udzieli się i tym razem. W dobie Internetu, Facebooka, Instagrama i innych społecznościowych badziewi coraz ciężej o rave w najczystszej postaci – obcowanie z legendami w kultowym miejscu dawało jednak ku temu podstawy. Trochę jak z berlińskim klubem, którego nazwy przestałem używać – z szacunku do miejsca, w środku wypadałoby dać z siebie wszystko.
W Instytucie zameldowałem się po raz pierwszy, mimo że tak niedawno pojawiła się tam moja ulubiona ferajna z Los Angeles Droid oraz ulubieni zawodnicy ze szwedzkiego Drumcode. Tym razem nie mogłem odpuścić – produkcje Dettmanna i jego maratońskie sety to jedna z lepszych rzeczy, jakie odkryłem w techno, a Chris Liebing to życiowy heros – od niego zacząłem całą tę przygodę, po 15. razie przestałem liczyć spotkania z tą niemiecką maszyną.
Instytut Energetyki wskoczył na pierwsze miejsce moich ulubionych miejscówek w Polsce – monumentalny betonowy kloc oddalony od centrum Warszawy idealnie sprawdził się przy technicznym graniu. Pierwsze skojarzenie padło na Gashouder w Amsterdamie, gdzie zadomowiły się halowe edycje Awakenings – Instytut ma jednak własną tożsamość i było to czuć na każdym kroku. Największe moje obawy dotyczyły nagłośnienia – ogarnąć taki moloch to nie lada wyzwanie, któremu całkiem nieźle sprostali organizatorzy. Pod sceną konkretnie trzęsło, ale im dalej, tym moc gdzieś się ulatniała – miejsce się dopiero rozkręca, wierzę, że ten aspekt jeszcze dopracują. W środku ciężkie do opisania konstrukcje, które tylko dodawały całości smaczku – można było poczuć się jak w jakimś popieprzonym laboratorium, gdzie zaraz mieli przeprowadzić na nas badania. I faktycznie trochę tak było.
Ceremonię rozpoczął Dtekk, który rzemiosło dj’owania opanował do perfekcji – doskonale wiedział jak rozkręcić imprezę, serwując techniczne smaczki, bez niepotrzebnych euforycznych momentów. Dwie technologiczne bestie z coraz głośniejszego w Europie kolektywu SLAP, czyli Phlegethon opanowali stery statku kosmicznego po profesorsku – konkretnie rozbudowany setup nie tylko dobrze wyglądał, ale przede wszystkim brzmiał. Solidne techno o metalicznym brzmieniu, zgrzytającym loopie i galopującym bicie – kolaboracja Michała Jabłońskiego z Septem stawia ich w mojej czołówce najbardziej interesujących polskich live-actów.
Wychodząc z rozbujanego rollercoastera trafiłem na wrocławski smaczek pod postacią dwóch weteranów sceny Seba i Rodrigezza – jeśli ktoś zapytałby mnie czym jest groove, kazałbym mu posłuchać tych dwóch dżentelmenów. Po drodze skosztowałem zimnego jagera i zjadłem pysznego burgera – wszystko w bardzo przystępnych cenach załatwione w niewielkiej kolejce. Ulokowana scena Electronic Beats obok wejścia do Instytutu sprawdziła się perfekcyjnie jako miejsce względnego odpoczynku – choć nie dla wszystkich, wiele osób przyjechało z daleka, aby usłyszeć kompaktowego króla Michaela Mayera.
Nie przepadam za 2-godzinnymi setami, ciężko po takim czasie ocenić faktyczną formę artystyczną danego dj’a – nie mogę jednak narzekać, możliwość zobaczenia przekazywania sobie pałeczki przez dwóch bliskich sobie przyjaciół i przy okazji legend techno to zawsze spora frajda. Ktoś kiedyś powiedział, że w tak krótkim czasie każdy kolejny kawałek musi być tym najlepszym – w Instytucie dokładnie tak było, zarówno Marcel, jak i Chris wyciągnęli po serii doskonale sprawdzających się na kilkutysięcznym parkiecie bomb. Spore obawy miałem w szczególności co do Liebinga – jego ostatnie aktywności dają sporo do myślenia, kolaboracje z Loco Dicem, częste b2b z Moudaber czy wszechobecny proibizowy klimat nie do końca wpisują się w obraz tego, co tworzył przez lata. Całe szczęście Chris nie zapomniał jak to się robi – bezlitośnie i bezszczelnie szarpał naszymi nerwami, czerpiąc z tego wielką przyjemność. Oklaski należą się kończącemu Vacosowi, który udźwignął ciężar i zakończył tę fiestę z wielką klasą.
Nieprawdopodobny potencjał miejsca i ogromny sukces, jakim była ostatnia impreza dają spore nadzieje, że równie spektakularny event odbędzie się tam jeszcze nie raz. Osobiście marzą mi się tam wielkie techno kolaboracje w wielogodzinnym secie. Miejsce jest, zaufanie zbudowane, publika już czeka na kolejną edycje. Nie mogę się doczekać!
Tekst: Paweł Chałupa

Zobacz też: Rave powrócił do Instytutu – RELACJA



Polecamy również


Imprezy blisko Ciebie w Tango App →