Clubbing, jaki znamy, skończył się

Lifestyle

"Być może największym zagrożeniem dla kultury klubowej jest właśnie ona sama (...) kluby zamieniają się w agencje reklamowe, festiwale w spółki handlowe, a didżeje w networkerów..."

Stosowanie podziału na “underground” i “mainstream” wydaje się w dzisiejszych czasach śmieszne i anachroniczne. Jednak jakich użyć słów by nazwać sytuację, w której clubbing w całości wypływa na powierzchnię mediów społecznościowych, kluby zamieniają się w agencje reklamowe, festiwale w spółki handlowe, a didżeje w networkerów?

Przeglądając didżejskie fanpejdże na Facebooku zżymam się na to, jak wiele treści stanowią memy i zapychacze w postaci śmiesznych zdjęć, które mają na parę chwil podtrzymać uwagę, zanim rozpłyną się w sieci jak zeszłoroczny śnieg. Jasne, kultura obrazkowa jest układem pokarmowym internetu, ale czasem wydaje mi się głupie, gdy wschodzące gwiazdeczki techno, chętniej chwalą się w sieci ulubionymi smakami lodów niż twórczymi inspiracjami. Wiadomo, trzeba jakoś zaistnieć, ale zastanawiające jest to, w jakim stopniu budowanie wizerunku na scenie elektronicznej przechyliło się w stronę rzeczy niemuzycznych  i nieistotnych.

Bawi mnie też ta cała sfera komunikacji z imprezowiczem, którą stosują niektóre kluby. Do znudzenia powtarzane hasła o „muzycznej uczcie” czy „odpalaniu wrotek” oraz retoryka z telewizji śniadaniowych: „Nasza gwiazda już tu jest, zajada sushi i nie może się doczekać, by was spotkać” – obecność w sieci jest niby konieczna, ale momentami irytująca, zajmująca i nieznośna jednocześnie. Sam kiedyś to przerabiałem prowadząc stronę projektu Viadrina. Starałem się podchodzić do sprawy ambitnie, zaskakiwać muzycznymi wyborami i promować rodzimych kolegów po fachu, ale koniec końców najlepiej klikały się posty z Instagrama.

Biletomat.pl

Kup bilet na dowolny koncert lub imprezę!

Znajdź Bilety

Bezpieczne i proste zakupy

Wiem, że marudzę, pewnie dlatego, że za dużo czytam o tym, jak było kiedyś. Piszę pracę magisterską na temat rozwoju berlińskiej sceny techno, a najbardziej interesuje mnie ten wczesny okres, gdy wschód i zachód jednoczyły się w taneczno-narkotycznym uścisku w opuszczonych pofabrycznych halach.  W całej historii klubowej jest wiele pięknych i romantycznych momentów, przy których dzisiejszy clubbing wydaje się płytki i stateczny. Polityczność pachnie w naszym kraju partyjnością, ale jak pokazuje przykład brytyjskiego Summer of Love, będącego reakcją na schyłkowe zmęczenie żelaznymi rządami Thatcher, znajduje ona swoje odzwierciedlenie w muzyce elektronicznej. Podobnie pierwsze Love Parade zarejestrowano jako demonstrację polityczną, a kolejne hymny imprezy nie brały swoich tytułów z kosmosu, były euforycznymi manifestami dla zjednoczonych Niemiec i całego świata.
Dziś didżej gra na otwarciu galerii handlowej i w salonie fryzjerskim, a Serato wypuszcza aplikację, która sama potrafi miksować utwory. Takich rozwiązań jeszcze nie musimy się  bać, bo na razie algorytmy nie potrafią naśladować typowo ludzkich pomyłek, które czasem mają szalenie twórczy potencjał. Błąd i przekora są częściami stylu, którego roboty jeszcze nie opanowały. Bać się jednak należy uniformizującej nudy, która jest efektem globalizacji. Dany gatunek, scena czy nawet label zyskuje na pewien czas monopol i w każdym klubie dostaje się ten sam zestaw jak w McDonaldzie. Przejawia się to w próbie przewidywania kolejnych trendów, odbija echem w coraz częściej zadawanym pytaniu „co będzie kolejną zajawką po techno?”.

Berlin i Frankfurt chcą budować muzea poświęcone techno. Audioriver ogłasza nabór na staż dla studentów i współorganizuje biznesowe konferencje. Świat idzie do przodu, ja sam wprowadziłem temat clubbingu pod strzechy Muzeum Współczesnego Wrocław, a więc dołożyłem cegiełkę do procesu instytucjonalizacji, który nie zawsze służy podziemnej kulturze. Pozostaje jednak pytanie jak rozumieć te “światy niezależne” które są hasłem przewodnim AR, od czego chcemy być niezależni, w poszukiwaniu jakiej niezależności chodzimy do klubów i jeździmy na festiwale?
Znajomy didżej z Krakowa, Phil Jensky, niedawno podzielił się swoimi doświadczeniami ze stolicy Gruzji, Tbilisi:Żeby wejść do jakiegokolwiek klubu, trzeba przy bramce popatrzeć w kamerę. Selekcjoner, który znajduje się gdzieś wewnątrz klubu, mówi ochronie za pośrednictwem radia, kogo wpuścić, a kogo nie. W Bassiani selekcja również odbywa się poprzez przeglądnięcie Twojego profilu na fb, wtedy możesz zakupić tańszy bilet za pośrednictwem ich strony.” Czy to jest jeszcze zadziwiające czy już zwyczajne?
Przez Wielką Brytanię przetoczyła się ostatnio twitterowa jatka, po tym jak George Hull, organizator wielkich eventów “Bloc.”, napisał w prasie, że „ma dość robienia rave’ów dla współczesnej publiki, która chce wszędzie dostępu do wi-fi, wegańskiego jedzenia, stref komfortu i bezpieczeństwa.” Zarzuca swoim odbiorcom, że nie potrafią szaleć i ćpać jak poprzednie generacje, twierdząc że wszelkie zagrożenia na rejwach są wyłącznie iluzoryczne. Hull mocno nadużywa słów, w dodatku ma dopiero 32 lata [sic!], aczkolwiek ta niepoprawność ma coś z rebelianckiej atmosfery pierwszych dzikich imprez. Brytyjczycy określenie „rave” najpierw zmitologizowali, a potem rozmienili na drobne, tak jak Polacy “Solidarność”.

Nasza rodzima „wixa” też już nie jest tym co kiedyś, choć samo hasło wciąż odznacza się sporą żywotnością. W filmowym dokumencie o rekatywacji Ekwadoru w Manieczkach – „Jak udało się odzyskać świątynię?” – który jest raczej luźną gawędą, usłyszymy że było to miejsce wyjątkowe, rodzinne i bardzo bezpieczne. Pytanie tylko czy hipsterska chłopomania „na dresa” nie jest jak kajanie się przed wiejskim plebanem, czy nie jest to flirt z estetyką która sama w sobie jest reakcyjna (wódka, dupy, sianokosy) i  sprzeczna z ideą miejskiej kultury klubowej, która w założeniu powinna podkreślać różnorodność, tolerancję i liberalizm. Piszę to jako osoba przez niektórych uważana ze rzecznika prasowego Wixapolu.
Być może największym zagrożeniem dla kultury klubowej jest właśnie ona sama, mówiąc ściślej – jej dalszy technologiczny i ekonomiczny rozwój. Jeśli wytwórnie, agencje bookingowe, kluby i festiwale dalej będą chciały maksymalizować efekty i zyski, dążyć do kolejnych poziomów profesjonalizacji i urynkowienia to dojdzie do krachu jak pod koniec lat 90-tych, gdy muzyka elektroniczna zrobiła się plastikowa i obciachowa. A może na to właśnie trzeba liczyć i klubowa bańka spekulacyjna powinna runąć wraz z całym dobrodziejstwem inwentarza, nadmuchanymi line-upami, przepłaconymi biletami, darciem gardła na każdym “dropie”, setkami poradników jak wejść do Berghain i fanpejdżami typu “Techno z rana jak śmietana”.

tekst: Mateusz Kazula
zdjęcie główne:
Kc Alfred/Reuters


Polecamy również


Imprezy blisko Ciebie w Tango App →